niedziela, 28 stycznia 2024

Research? Jaki research?

Kto by pomyślał, że jedna książka dostarczy powodów do opisania wszystkich problemów, które wkurzają mnie w fantastyce? Na pewno nie ja, ale oto jestem.

background

Piszę. 

W zasadzie to odkąd nauczyłam się składać poprawne zdania i łączyć je w miarę sensowne akapity. Czuję zażenowanie na samą myśl o moich pierwszych dziełach, ale czego można wymagać od jedenastolatki? Mam nadzieję, że po dwudziestu latach mój warsztat choć trochę się poprawił.

Problem z tym, że pisanie idzie mi opornie z dwóch głównych powodów: a) jestem perfekcjonistką i milion razy poprawiam to, co napisałam, b) prowadzę przesadnie skrupulatny research i godzinami tworzę świat. Innymi słowy, jestem takim połączeniem jednego z bohaterów z "Dżumy", który tak bardzo chciał napisać monumentalne dzieło, że nigdy nie wyszedł poza pierwsze zdanie oraz ubogiej wersji Tolkiena, który latami tworzył mitologię "Władcy Pierścieni". Obsesyjnie kupuję książki, które mogą mi się przydać do opowiadania. Tworzę drzewa genealogiczne najważniejszych postaci, czasem do dziesiątego pokolenia wstecz. Jeśli opisuję zabytkowy dom, dokładnie planuję rozkład pomieszczeń, sprawdzam realia epoki, oglądam zdjęcia budynków pochodzących mniej więcej z tego okresu.Staram się znać mitologię, określić reguły, opisać historię. Mało tego - stworzyłam własny język.

I nic mnie tak nie wkurza w książkach, jak "jakoś to będzie".

po co znać się na rzeczach, które się opisuje?

Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko bawieniu się gatunkiem. Żadna książka w nurcie fantastyki słowiańskiej nie będzie taka sama i to jest w nich piękne. Można czerpać z tego samego źródła i osiągnąć zupełnie inne efekty.

Sama nie zawsze ślepo podążam za mitologią, legendami i opracowaniami naukowymi. Część rzeczy po prostu nie wygląda dobrze w opisywanym przeze mnie świecie. Innym problemem są rozbieżności w przekazach - mitologia słowiańska to wciąż grząski grunt, bo praktycznie nie mamy źródeł pisanych, a z opowiadane z ust do ust legendy zmieniają się w zależności od regionu. Trzeba odsiać niepotrzebne fakty i skupić się na historii.

Ale.

Jak można pisać fantastykę w nurcie słowiańskim i nie trzymać się podstawowej terminologii?

jakoś to będzie

Wspomniana książka. Jakoś dobrnęłam do sto dziewięćdziesiątej coś strony. Przez cały ten czas bohaterowie mówią o klątwie (główny motyw napędowy fabuły - klątwa to klątwa, stara, nowa, nie ma się co czepiać), Zaklinaczach i wojach (jako odpowiednikach słowiańskich wiedźm, ale nadal nie rozumiem, czy wojowie są Zaklinaczami, czy oddzielnym rodzajem) i Przesileniu (podczas którego raz na trzysta pięćdziesiąt lat dopełnia się klątwa). Spoko, każdy może nazywać swoje gatunki, jak chce - ja dla przykładu nie odmieniam wiedźm przez płeć i jakoś żyję.

Problem pojawia się, gdy słowo, które w naszej kulturze jest wyraźnie kojarzone z pewnym wydarzeniem/ miejscem/ obrzędem zostaje użyte w zupełnie innym kontekście. I nie mówię o tych nieszczęsnych Zaklinaczach tylko o przesileniu.

Fabuła książki chyba zaczyna się w listopadzie. Tak myślałam, bo mowa jest o pierwszych mrozach, śniegu i tych sprawach. No i przesileniu, do którego zostało kilka tygodni. Logiczne więc, że mówimy o listopadzie - od końca listopada do dwudziestego pierwszego grudnia zostaje trzy tygodnie.

Tylko że w rozdziale szóstym wjeżdżają wspomnienia bohaterki z poprzedniego życia, których akcja dzieje się jedenastego października. Trzy tygodnie przed przesileniem. Czy tylko ja się zgubiłam?

terminologia

Rozumiem, jeśli ktoś nie chce używać terminu "dziady". Bardzo pachnie Słowackim. Ale zostaje tyle możliwości, które pasowałoby do charakteru opowieści. Czas Przejścia, Święto Dusz, Granica. Bohaterowie wielokrotnie wspominają, że w tym czasie granica między światem żywych i umarłych jest najcieńsza, można by to wykorzystać.

Dlaczego, na miłość bogów, Przesilenie?! Słowo, które tak mocno kojarzy się z Nocą Kupały lub przesileniem zimowym?

No chyba że ja czegoś nie zrozumiałam, ale to oznacza, że leży nam budowa świata, skoro po stu dziewięćdziesięciu stronach nadal nie pamiętam, w jakim miesiącu dzieje się akcja.

Nawet nie wspominajmy o koślawym sposobie tworzenia nazw eliksirów, które nie brzmią nawet odrobinę polsko ani słowiańsko.

no nie przesadzajmy

Druga sprawa to historia, rytuały, zaklęcia. Nic mnie tak bardzo nie wkurza, jak czytanie, że bohaterka rzuciła jakieś zaklęcie. Albo przeczytała o jakiejś historii. Wiemy, że brała udział w rytuale, ale przecież nie musimy dokładnie poznać jego przebiegu, prawda? Najwyżej napiszemy, że bohaterka dostała do wypicia coś i przeczytała jakiś tekst w nieznanym języku. Ewentualnie zemdleje. Utrata przytomności jest zawsze doskonałą wymówką.

Bogowie, to już nawet nie brzmi jak lenistwo, to wręcz chamskie wobec czytelnika, który spodziewał się magii, słowiańskich rytuałów i zaklęć, a dostaje eliksiry o bardzo tajemniczych, bardzo niesłowiańskich nazwach i pierwszy rytuał po stu sześćdziesięciu stronach, który bohaterka i tak przesypia.

No cudo.